Zmarł nasz kolega Andrzej Kłos. To wspomnienie o wieloletnim koledze zza biurka będzie bardzo osobiste. Bardzo, bo inaczej nie potrafię i nie można. W każdym, kto się z nim spotkał zostawił wspomnienie, z pewnością nie nijakie.
Andrzej kochał Życie, tak pełną piersią i z dystansem. Chodził w góry „bo są”, ale też dla ludzi, których tam spotykał. Zawsze cenił ich wiedzę i humor. Przywoził z gór wór anegdot. Raczył nas, ludzi bez czekanów w domu, tymi opowieściami przy każdej okazji towarzyskiej. Uczył w Wyższej Szkole Pedagogicznej i w górach, był dziennikarzem i redaktorem, w Muzeum pracował jako edukator. Każdą z tych profesji realizował z pasją i właśnie Pasja to drugie słowo, którym można go opisać.
Pracując w Muzeum miał możliwość… nie to on dał szansę Muzeum by skorzystać z jego zamiłowania do historii. Umiał pięknie opowiadać, oczarować słuchaczy i miał wiedzę. Kto z młodych pracowników chciał z niej czerpać, to korzystał. Miałem to szczęście, że odwiedzałem go w domu i czasami chętnie bym posiedział w jego pokoju w ciszy, kontemplując książki na półkach sięgających pod sufit, egzemplarze broni białej zmyślnie porozwieszanej na ścianach, modele w gablotach, nawet narzędzia, których miał pełne szuflady. Zbiory przemyślane, bo Wiedza to trzecie słowo, które do niego pasuje.
Kiedy kilka lat temu odszedł na emeryturę i w naszym pokoju zapanowała cisza, ale wokół pozostało wiele pamiątek po nim i przede wszystkim wspomnień. Andrzej, jak wszyscy, miał wady – takie, które po okrzepnięciu będą już tylko anegdotami. I ostatnie słowo: Humor. Był skarbnicą dowcipów, opowieści, zawsze skory do żartów. Złośliwy, ale inteligentnie i umiarkowanie. Z dystansem do świata i do siebie. W prywatnym archiwum nie znalazłem jego fotografii stosownej do takiej chwili jak ta. Znałem go tylko od tej weselszej strony.
Uczył mnie, z różnym skutkiem, wielu rzeczy w tym dbałości o szczegóły. Kiedy coś mu się nie podobało to pierwszym znakiem ostrzegawczym było jego ciche cmoknięcie. Mam nadzieję, że czasami mnie wspomoże takim sygnałem nadanym z bardzo daleka.
Chorobę, która skradła mu ostatnie lata, traktował pewnie jak kolejną drogę do przejścia, ale o skali nie znanej w przewodnikach wspinaczkowych. Trochę techniki medycznej, dużo samozaparcia i szczypta brawury. Nie pierwszy raz zmagał się nieuniknionym. Kiedyś anioły wyrzuciły go z kolejki - niektórym opowiadał tę historię. Tym razem wspiął się za nimi. Szkoda.
Sebastian Mierzyński
Andrzej kochał Życie, tak pełną piersią i z dystansem. Chodził w góry „bo są”, ale też dla ludzi, których tam spotykał. Zawsze cenił ich wiedzę i humor. Przywoził z gór wór anegdot. Raczył nas, ludzi bez czekanów w domu, tymi opowieściami przy każdej okazji towarzyskiej. Uczył w Wyższej Szkole Pedagogicznej i w górach, był dziennikarzem i redaktorem, w Muzeum pracował jako edukator. Każdą z tych profesji realizował z pasją i właśnie Pasja to drugie słowo, którym można go opisać.
Pracując w Muzeum miał możliwość… nie to on dał szansę Muzeum by skorzystać z jego zamiłowania do historii. Umiał pięknie opowiadać, oczarować słuchaczy i miał wiedzę. Kto z młodych pracowników chciał z niej czerpać, to korzystał. Miałem to szczęście, że odwiedzałem go w domu i czasami chętnie bym posiedział w jego pokoju w ciszy, kontemplując książki na półkach sięgających pod sufit, egzemplarze broni białej zmyślnie porozwieszanej na ścianach, modele w gablotach, nawet narzędzia, których miał pełne szuflady. Zbiory przemyślane, bo Wiedza to trzecie słowo, które do niego pasuje.
Kiedy kilka lat temu odszedł na emeryturę i w naszym pokoju zapanowała cisza, ale wokół pozostało wiele pamiątek po nim i przede wszystkim wspomnień. Andrzej, jak wszyscy, miał wady – takie, które po okrzepnięciu będą już tylko anegdotami. I ostatnie słowo: Humor. Był skarbnicą dowcipów, opowieści, zawsze skory do żartów. Złośliwy, ale inteligentnie i umiarkowanie. Z dystansem do świata i do siebie. W prywatnym archiwum nie znalazłem jego fotografii stosownej do takiej chwili jak ta. Znałem go tylko od tej weselszej strony.
Uczył mnie, z różnym skutkiem, wielu rzeczy w tym dbałości o szczegóły. Kiedy coś mu się nie podobało to pierwszym znakiem ostrzegawczym było jego ciche cmoknięcie. Mam nadzieję, że czasami mnie wspomoże takim sygnałem nadanym z bardzo daleka.
Chorobę, która skradła mu ostatnie lata, traktował pewnie jak kolejną drogę do przejścia, ale o skali nie znanej w przewodnikach wspinaczkowych. Trochę techniki medycznej, dużo samozaparcia i szczypta brawury. Nie pierwszy raz zmagał się nieuniknionym. Kiedyś anioły wyrzuciły go z kolejki - niektórym opowiadał tę historię. Tym razem wspiął się za nimi. Szkoda.
Sebastian Mierzyński